Ta strona używa ciasteczek (cookies). Korzystanie z niej oznacza zgodę na ich używanie.

Kamczatka - 30 kwietnia do 10 maja 2010.

Tomek namawiał nas na ten wyjazd. Pojechaliśmy w 5 osób Tomek, Jan - mój kuzyn oraz Jarek, Darek i ja. Organizatorem było niemieckie biuro „Russian Tours” Edwarda Schloninnga.
W trakcie przygotowań do wyprawy, 10 kwietnia rano dowiadujemy się o katastrofie prezydenckiego samolotu. Zastanawiamy się czy lecieć, ale przecież nasz lot jest po prawie dwóch tygodniach... Lecimy!
Wylot z Warszawy do Moskwy, tam zmiana terminala na lot do Pietropawłowska Kamczackiego. Na lotnisku spotykamy Polaka mieszkającego na stałe w Moskwie, pana Mirosława Medyńskiego, który jest organizatorem polowań w Rosji i ma firmę, preparującą trofea myśliwskie i wysyłającą je do Polski po załatwieniu wszelkich dokumentów (nie wiemy od kogo się dowiedział, że my będziemy na lotnisku i że możemy być zainteresowani jego usługami).
Po 10 godzinach lotu lądujemy w Pietropawłowsku Kamczackim. Miasto pięknie położone, portowe, a zarazem wokół góry i to z czynnymi wulkanami. Niestety nie ma starówki, same bloki powojskowe - przez wiele lat miasto zamknięte i były tam tylko bazy wojskowe. Dzięki Tomkowi, który był już na Kamczatce parę razy (strzelił rekordowego łosia - do tej pory rekord świata), jedziemy na targ i kupujemy kilka wiader kawioru, zarówno czarnego, jak i czerwonego, śmietany, kilka kilo suszonych ryb, dwieście jaj kurzych, no i dla dezynfekcji jakieś tam kartony płynu „dezynfekcyjnego”. Zakupy te uratowały nas chyba od głodu.
Na drugi dzień rano wyjazd do Kozierowska, jazda prawie cały dzień busem i nagle po 10 godzinach, na drodze czeka na nas helikopter. Przeładowujemy cały nasz sprzęt myśliwski, ubraniowy, jedzeniowy i okazuje się, że lecimy dwie godziny do bazy około 300 km od Kozierowska. Baza, w której mamy być ponad 10 dni, to cztery drewniane budynki bez żadnego ogrodzenia i bez dostępu dla ludzi. Tylko niedźwiedzie mogą się tam dostać. Pierwszy budynek to królestwo Luby - kucharki, która niestety nie umie gotować. Koledzy uważali, że lepiej samemu zrobić jajecznicę niż żeby zrobiła ją Luba, ponieważ w jej wykonaniu jajecznica będzie po prostu niejadalna. Na szczęście jedliśmy też nasz kawior i ryby, a ręce i gardła dezynfekowaliśmy po każdym posiłku. Tylko dlatego przeżyliśmy. Drugi budynek, to miejsce spania Weroniki, przedstawicielki biura polowań z Pietropawłowska Kamczackiego i Wiery, teoretycznie tłumaczki z rosyjskiego na niemiecki, bo byliśmy jako grupa niemiecka. Trzeci, to nasi podprowadzający i Sasza, który obsługiwał całą bazę. Budynek czwarty to nasza sypialnia i miejsce na umycie rąk i zębów, z nowoczesnym kranem i kanalizacją - to znaczy wiadrem z gwoździem (zdjęcia 63 i 64), którego jak się wciskało do góry to sączyła się woda, jeżeli była w wiadrze. Za obozem była sławojka. Była też bania, do której chodziliśmy codziennie - była to nasza kąpiel i relaks. Rusłan miał koło bani swoje miejsce noclegowe i możliwość poruszania się po terenie - był to czołg z demobilu, w którym mieszkał i którym poruszał się po okolicy.
Pierwszy dzień to naturalnie strzelnica - wszyscy przystrzeliwaliśmy naszą broń. Potem pierwsze wyjazdy. Ja polowałem z Rusłanem, ale wyjazdy były w czwórkę, żeby móc się wspierać w razie jakieś awarii, bo w innym przypadku byłby na pewno duży problem - brak jakiejkolwiek łączności. Nawet telefon satelitarny nie najlepiej pracował. Podróżowaliśmy w sankach, przyczepionych do skuterów śnieżnych, co było dla mnie dużym dyskomfortem, bo spaliny waliły mi prosto w twarz. Jeździłem z sztucerem w jednej ręce i z aparatem fotograficznym w drugiej. Bardzo bałem się, by tych sprzętów nie zgubić.
Pierwsze myśliwskie spotkanie, to wjazd na tokujące głuszce skalne! Na moją prośbę (bo nie mogłem się pohamować), strzeliłem ze sztucera i tak pozyskałem pierwszego głuszca na Kamczatce. Niestety Luba nie zrozumiała, że on nie jest strzelony na rosół i że nie wolno go skubać, więc gdy wróciłem następnego dnia, to już nie było mojego głuszca, tylko fatalny rosół, a piękne pióra zostały spalone w ognisku.
Następne dni, to już spotkania z niedźwiedziami. Gdy zobaczyłem pierwszego, to złapałem aparat i zacząłem fotografować (zdj. 16 i 17). Rusłan mi tylko krzyczał "malienkij nie strielaj".
Skuter jechał po oceanie śniegu, chyba 60 km na godzinę, a ja za nim w saneczkach, bez żadnych możliwości komunikacji z moim szoferem. Nagle widzę, że przede mną skuter leci w dół, w niewidoczne zapadlisko w śniegu, a ja wylatuję jak z procy w powietrze i lecę jak piłeczka, trzymając w jednej ręce sztucer, a w drugiej aparat. Wpadam do śniegu po szyję. Z nart wiem, że jak leci lawina śniegu, to trzeba natychmiast się wykopywać, ponieważ śnieg z lawiny szybko zamarza i nie ma już szans na wyjście. Zacząłem więc walczyć ze śniegiem, chcąc wydostać się na jego powierzchnię. Krzyczę, "Rusłan, dawaj ruku, bo Cię zastrzelę". Wyciągam nogę i tracę buta, wkopuję się więc znowu po niego i walczę ze śniegiem. Później Rusłan już mi bardzo pomógł i mogliśmy kontynuować polowanie.
Pierwszego niedźwiedzia strzelił Tomek, zobaczyliśmy jego trop, potem gnaliśmy za nim przez godzinę, Tomek z swoim podprowadzającym zajechał mu drogę, wyskoczył z sań i strzelił, ale niedźwiedź jest bardzo mocny i musieliśmy jeszcze prawie trzysta metrów go dochodzić. Tomek znowu podjechał i dostrzelił go. Było to wielkie przeżycie.
Ja w następnym dniu miałem swoją przygodę z niedźwiedziem, z tym, że po moim strzale niedźwiedź zrolował jak zając i nie musieliśmy go dochodzić. Moja rozpacz była po strzale. Niedźwiedzia na miejscu podprowadzający skórują, biorąc skórę, głowę, penisa oraz woreczek z żółcią, który podobno w Chinach ma wartość około 5000 USD. Natomiast takie piękne mięso zostawiają na miejscu, ponieważ najbliższy mikroskop jest około 500 km od nas i nie można zbadać mięsa na obecność włośni. Przez to jest niekonsumpcyjne. Wtedy serce bolało mnie bardzo i żałowałem, że jednak pozyskałem go niepotrzebnie. Lepiej poczułem się na drugi dzień, gdy zobaczyłem na miejscu, gdzie go zostawiliśmy, że został właściwie całkowicie zjedzony przez inne zwierzęta!!!
W ciągu 10 dni trzeba zawsze coś wymyśleć. Pani tłumaczka, która chyba była tam służbowo dwukrotnie, cięgle wypytywała się co my robimy w Polsce. Powiedziałem jej, że ja jestem generałem Wojska Polskiego, mój jeden kolega jest ministrem w rządzie, drugi jest znanym polskim hrabią, a pozostali bogatymi przemysłowcami. Więcej pytań mi już nie zadawała, tylko rano witała mnie zawsze słowami „dzień dobry Panie generale”. W dniu 9 maja powiedziałem jej, że powinniśmy dla uczczenia święta niepodległości, zrobić pochód i wywieść narodową flagę Rosji, co Sasza wykonał, wieszając czerwoną szmatę jako flagę. Zaproponowałem, że jako generał, będę przyjmował ich pochód. Tak bawiliśmy się dzień przed odlotem z bazy, mając nadzieję, że pogoda będzie OK i że helikopter po nas przyleci.
Na koniec była piękna uroczystość wyłożenia wszystkich skór z naszych niedźwiedzi i zrobienia pamiątkowych fotografii. Pokot był imponujący - 6 niedźwiedzi, a 7-go kolega Jerek strzelił w ostatnim dniu.
Wylot był bardzo ciężki, ponieważ sprzętu mieliśmy więcej, niż gdy przelecieliśmy i obciążenie naszego statku powietrznego było tak wielkie, że nie mogliśmy wystartować. Całą drogę się modliłem o bezpieczny powrót. Dzięki Panu Bogu nam się tym razem udało.