Ta strona używa ciasteczek (cookies). Korzystanie z niej oznacza zgodę na ich używanie.

Polowania u Stanisława i Jerzego Dunina w latach 1934-39

Brat mojego dziadka, pilot Jerzy Piotr Dunin był porucznikiem rezerwy, po szkole w Dęblinie.
Tam poznał kapitana Janusza Meissnera, który był wtedy instruktorem w Szkole Pilotów.
Meissner, w książce Opowieść pod psem (a nawet pod dwoma) - pisze tak:
...
Poza tym mogłem polować na terenach pułkowego kółka łowieckiego i u kilku właścicieli ziemskich, których poznałem za pośrednictwem jednego z pilotów rezerwistów, Jerzego Dunina.
Porucznik Dunin gospodarował w Kopytówce, niewielkim, paruset hektarowym folwarku, o trzydzieści kilometrów od Krakowa. Sam nie polował, ale zaprzyjaźniwszy się ze mną, zaprosił mnie „raz na zawsze” na kuropatwy, a ponadto poznajomił mnie z p. Wężykiem z sąsiedniej Paszkówki i ze swym bratem, Stanisławem, który miał duży majątek ziemski w pobliżu. Na zbiorowych polowaniach bywali tam wytrawni strzelcy, którym niełatwo było sprostać. Zwłaszcza p. Stanisław Dunin, sam znakomity myśliwy, nie zapraszał do siebie pudlarzy. Był zamiłowanym hodowcą, miał cały batalion strażników łowieckich w polu i w lesie, a rozkłady zajęcy i bażantów na tamtejszych polowaniach były istotnie imponujące.
Do Kopytówki i do Paszkówki jeździłem zawsze z Capem, co z początku budziło niejaką konsternację, ponieważ przy leśnych polowaniach na drobną zwierzynę z nagonką, a tym bardziej przy polnych, kotłach pies zwykle tylko przeszkadza i łatwo go postrzelić, jeśli pogoni zająca. Ale Cap był psem wyjątkowym: w lesie stał lub siedział za mną jak skamieniały, a w polu szedł przy nodze i nie zdarzył mu się nigdy jakiś samowolny wypad pod lufy myśliwych. Aportował tylko tę zwierzynę, po którą go posyłałem i na mój rozkaz dochodził każdego postrzałka, co wkrótce zjednało mu nader pochlebną opinię.
Toteż pierwsze zaproszenie na polowanie u p. Stanisława dotyczyło nas obu. Cap zdobył tam nowy listek wawrzynu do swojej chwały, ja - niekoniecznie.
Polowaliśmy w końcu października, w dwanaście czy może piętnaście strzelb na lisy, zające i bażanty, przeważnie w lesie, w zagajnikach i na kulturach. Strzały były na ogół trudne, bo staliśmy na przesiekach, mając przed sobą gąszcz, za sobą o kilka kroków - las, w górze wąski pas nieba, na którym w ciągu ułamka sekundy trzeba rozpoznać, co leci - kogut czy kura - i strzelić z rzutu, ale tylko w tym pierwszym przypadku, bo - jak wiadomo - kury bażancie są nietykalne jak hinduskie krowy.
Przy strzale do zająca i do lisa odpada wprawdzie ryzyko popełnienia fatalnej pomyłki, ale to niewiele upraszcza sprawę. W przód można strzelać tylko na krótką metę, bo dalej nic nie widać, w bok - wcale, bo tam stoi linia myśliwych. Pozostaje wypuszczenie szaraka czy też lisiury w tył i znów błyskawiczny strzał z przyrzutu. Nie wiadomo przy tym, którędy zwierzyna się przemknie: na lewo czy na prawo od stanowiska strzelca. Człowiek wykręca szyję w trzy strony i przez cały czas pędzenia boi się, że coś przegapi.
Na szczęście litościwy gospodarz od czasu do czasu pozwalał nam odetchnąć w starszym, a więc i rzadziej podszytym lesie, gdzie otwierał się widok w głąb, a linia wypadała na drodze.
Na jednym z takich stanowisk poszczęściło mi się ubić lisa i aż siedem zajęcy, które Cap ułożył przede mną w regularne półkole, ku niemałemu zdumieniu chłopców z nagonki.
Później były dwa mioty polne na łączkach porosłych niskimi krzakami i na ugorach, a szczęście dopisywało mi nadal: udał mi się dublet do pędzonych kuropatw miałem trzy zające i przypadkową jesienną słonkę, a Cap odszukał i przyniósł jeszcze dwie kuropatwy zbarczone przez moich sąsiadów i postrzelonego bażanta, który zaszył się w sitowiu nad strumykiem.
Myśliwi klepali psa po grzbiecie, mnie zaś po ramieniu, trochę z zazdrością, trochę protekcjonalnie (że strzelam lepiej, niż przypuszczali), a p. Stanisław w dowód uznania wyznaczył mi w ostatnim miocie jedno z najlepszych stanowisk na samym cyplu wysokiej łoziny.
W tej łozinie mógł być przypadkowo lis, a na pewno były całe chmary bażantów, więc obiecywałem sobie co najmniej kilka pięknych i niezbyt trudnych strzałów. Miałem dotąd tylko dwa koguty i teraz postanowiłem się odegrać.
Plantacja łozy przypominała kształtem czworobok z trójkątnym daszkiem na jednym z boków. Stałem właśnie u szczytu owego daszka, na końcu osi pędzenia, mając za sąsiadów prof. O. z Krakowa i jakiegoś słynnego w całej Małopolsce strzelajłę standowego. Obaj byli znacznie starsi ode mnie, widocznie uważali minie za żółtodzioba i postanowili zabawić się moim kosztem, nie dopuszczając mnie do strzału. Kropili na zmianę do wszystkich kogutów ciągnących prosto na moje stanowisko i - trzeba przyznać - bardzo celnie. Mieli nade mną tę przewagę, że widzieli lecące bażanty wcześniej niż ja, a w dodatku mniej raziły ich promienie zachodzącego słońca, które świeciło mi prosto w oczy.
Koguty spadały włożę o pięćdziesiąt kroków przede mną, Cap dygotał nerwowo, ponieważ nie pozwalałem mu ich przynosić, a ja najchętniej wygarnąłbym z obu luf do obu starszych panów.
Głosy nagonki zbliżały się, pan Stanisław szedł środkiem i pokrzykiwał na chłopców, wyrównując ich linię, strzelanina grzmiała jak pod Racławicami, naliczyłem już chyba ze sześć albo i więcej kogutów, które profesor i jego przyjaciel sprzątnęli mi sprzed nosa wbrew elementarnym zwyczajom i prawidłom łowieckim. Na domiar złego spudłowałem wymykającego się z miotu zająca, zauważywszy go trochę za późno, bo gapiłem się przeważnie w górę.
Wtem gospodarz, który oczywiście nic nie wiedział o zmowie przeciw mnie, zawołał, że nisko, tuż nad wierzchołkami łozy ciągnie kogut.
- Leci prosto na pana, kapitanie! Pilnuj! Pilnuj!
Zobaczyłem go niemal w samym słońcu. Moi prześladowcy nie mogli strzelać, bo istotnie leciał bardzo nisko, nie widzieli go poprzez gałęzie i wici. Dopiero tuż przede mną zrobił wysoką świecę i wtedy zdmuchnąłem go celnym, królewskim strzałem, tak że upadł prawie u moich nóg. Spojrzałem na niego i poczułem ukrop na plecach - to była stara, duża kura! Z niezwykle długim ogonem, ale kura...
Nawet się nie tłumaczyłem i nie usprawiedliwiałem. Wszelkie tłumaczenia w takich przypadkach pogarszają tylko sprawę.
Powiedziałem:
- Bardzo mi przykro, panie Stanisławie, ten kogut, którego mi pan awizował, to była kura. Zabiłem ją...
Pan Stanisław powiedział: „Ato pech" - i że każdemu się zdarza. Niemniej jednak na sto osiemnaście bażantów, które padły tego dnia, była to jedyna kura...
Bywałem u p. Stanisława Dunina jeszcze przez pięć lat, na wszystkich polowaniach zbiorowych, jako stały gość. Starszy leśniczy, który te palowania przygotowywał, wyznaczał kolejność miotów i stanowiska myśliwych, nigdy nie mógł zapamiętać mego nazwiska i stopnia służbowego, jakkolwiek dostawał ode mnie znacznie hojniejsze napiwki niż od krakowskich „centusiów”, a za każdego lisa ponadto pięć złotych. Za każdym razem, ustalając z gospodarzem plan rozstawienia strzelb, mówił o mnie:
- Tego pana, co u nas trzy lata temu zabił kurę, to chyba postawimy na przesmyku, wedle brzeziny. Tam pewny lis.

- Janusz Meissner - fragment „Opowieści pod psem”

PS.
Na stronie Andrzeja jest ten sam cytat, a zaraz po nim - następny akapit z „Opowieści pod psem”.
Można by go zatytułować:
⇒ "...tajemniczy myśliwy u Tadeusza D."

A oto inne cytaty ze wspomnień Meissnera (dostępne również na końcu ⇒ tej strony Andrzeja)
⇒ Wiosenne toki (głuszców) - z książki "Pierwsze kroki"
⇒ Na toki! (cietrzewi) - z „Opowieści pod psem”
⇒ Polowanie na młode cietrzewie - z „Opowieści pod psem”
⇒ cztery kolejne cytaty - z „Opowieści pod psem”
⇒ Na ostrowach - z książki: „Pierwsze kroki”